sobota, 1 lutego 2014

Pożegnalny bieg przez Buenos Aires

30.01.2014
Na śniadaniu w naszym konferencyjnym, mocno zjedzonym przez czas hotelu mamy okazję przyjrzeć się argentyńskiej klasie średniej. Panowie w garniturach przeżuwają grzanki nad gazetami, rodziny próbują okiełznać wrzaskliwe dzieci. W pośpiechu zjadamy nasze płatki i ruszamy na ostatni spacer po Buenos. Wypadałoby kupić jakieś pamiątki. Upał dotarł do stolicy, więc spoceni wsiadamy do metra, potem do autobusu i po godzinie jesteśmy w La Boca. Pociąga nas zła sława tej dzielnicy i jej kolory.

Gdzie nie spojrzeć, wszędzie urokliwe murale, kolorowe fasady i szczera zadziorność mieszkańców.
Jest czwartkowe przedpołudnie, więc najbardziej turystyczne El Caminito nie jest jeszcze oblegane przez turystów. Możemy popatrzeć na tancerzy i swobodnie chodzić.
Od niektórych ciężko oderwać wzrok. A tu zakupy czekają.
W pośpiechu kupujemy ostatnie pamiątki i zasiadamy w knajpce. Nie mozemy odpuścić ostatnich empanades i prawdziwych, wielgachnych frytek.
Kelnerka potrafi oczarować każdego, opowiadając o mięsie, jak o romansie wszech czasów. Siedzimy trochę za długo, płacimy trochę za dużo. Pieniędzy na taksówkę do hotelu już nie starczy. Na szczęście trafiamy na autobus z napisem "ZOO", w pobliżu ogrodu mieszkamy. Po chwili już jedziemy. I jedziemy. I po godzinie znów jedziemy. Problem w tym, ze za 50 minut mamy zamówioną taksówkę na lotnisko i nie możemy wyjechać później, bo nie zdążymy na samolot.

Wypytujemy pasażerów ile jeszcze do zoo. Pasażerowie wypytują kierowcę. Kierowca kilku osobom powtarza, że na pewno da nam znać, gdzie mamy wysiać. Ach Ci Argentyńczycy! Potrafią zaopiekować się takimi sierotkami.
14.10 a my w autobusie, a w hotelu niespakowane plecaki. O 14.15 biegiem do hotelu. Staś i Marcin biegną prosto pod prysznic, ja z Józią do sklepu po wodę i jakieś ciastka na drogę.
14.30 dwa plecaki spakowane. 14.45 wszyscy mają buty na nogach i do spakowania tylko bagaże podręczne. 14.55 windą w dół. Kierowca taksówki już czeka w holu. Przed 16.00 jesteśmy na lotnisku, włosy jeszcze mokre a kolejka do odprawy ciągnie się na jakieś 500 metrów. Nie zdążymy się odprawić jak nic. Biorę Józię na ręce i idę do obsługi. Si, si - mówią, możecie odprawić się z dziećmi poza kolejnością. Jesteśmy uratowani.
O 17.55 lecimy do Paryża. Bardzo długo, bardzo niewygodnie. Pomińmy milczeniem tę noc. Lotnisko w Paryżu wielkie i piękne.
Powrót się dłuży. W Warszawie spotykamy się z przyjaciółmi. Dobrze jest wracać!




środa, 29 stycznia 2014

Paragwajska zupa i dylematy graniczne

29.01.2014
Co robić w straszliwym upale z dwójką dzieci? Zwiedzanie wodospadów po stronie brazylijskiej odpadło w przedbiegach. Ileż można gapić się na wodę? Zbieramy graty, bo o 10 musimy opuścić nasz domek, zostawiamy wszystko na przechowanie i jedziemy do centrum Puerto Iguaza. Tym razem miasto pokazało nam inne oblicze. Trafiliśmy na ulicę pełną knajpek, lodziarni i sklepików z pamiątkami. Dużo tego nie było, ale zawsze więcej niż na wczorajszym deptaku z kurczakami i koniem.
Stasio od razu stwierdził, że jest bardzo głodny i musi zjeść loda, w związku z czym odwiedziliśmy lodziarnię i park, bo dziecię musiało gdzieś usiąść.

Drugie dziecko w tym czasie postanowiło się zdrzemnąć. Aby nie włóczyć się po słońcu postanowiliśmy poszukać punktu, gdzie spotykają się 3 granice - Argentyna, Brazylia i Paragwaj. Popatrzyliśmy na mapę, wokół zielono, więc pewnie będą drzewa i ruszyliśmy w kierunku rzeki. Nad rzeką zaczepiło nas dwóch chłopaków - może chcecie popływać łódką przez godzinę, popłynąć na granicę z Paragwajem i Brazylią?
Czemu nie? Dzieci gratis a nam wiatr w będzie rozwiewał włosy. Panowie nie byli natarczywi. My nie mieliśmy planów. Koleś na ulicy sączył mate.

 Zapakowaliśmy się na łajbę. Marko, nasz kapitan nie spieszył się. Mówił wolno, jakby przeżuwał chleb razowy. Machnął ręką w prawo i pokazał zielone drzewa w Brazylii, machną w lewo i pokazał takie same drzewa w Paragwaju. Odpalił silnik i pokazał gdzie się rzeka Iguazu łączy z rzeką Parana. Na brazylijskim brzegu siedział wędkarz i pomachał nam na przywitanie. Co zrobi, jak złapie rybę z Paragwaju?

Na rzece życie toczy się jeszcze wolniej niż w miasteczku. Kilka starych barek kołysze się na wodzie, wielki zardzewiały prom jeszcze bardziej rdzewieje przy brzegu a Marko niespiesznie wiezie nas w jakieś zarośla by pokazać "cuda". Dla jednych cuda dla innych nie, sami zobaczycie - mówi.

 Pokazuje nam mimozę, krzew, który zamyka listki po dotknięciu. Dla Stasia cudo.
Jest też cud architektury, czyli most łączący Argentynę z Brazylią. Budowały go dwa kraje, z dwóch stron a potem otwierało dwóch prezydentów.
Wycieczka szybko się kończy i wracamy do upalnego miasta.  A może by tak pożegnalny obiad?
Przed jedną z knajpek kręcą się wiatraki nad stolikami. Może być. W karcie sopa  de  paraguay. Super. Dawno nie było zupy. Kelner przynosi frytki z manioku na na początek.

A zupa okazuje się zapiekanką.

Od czasu do czasu przed naszym stolikiem przechodzi Indianin z piórkami we włosach. sprzedaje koraliki, ale kto miałby siłę oglądać je w takim upale. Co innego kąpiel w wodzie z kąpiącej klimatyzacji. Fina znajduje sposób na ochłodzenie.
Basen wydaje się jednak ciekawszym miejscem na spędzenie upalnej godziny, jaka pozostała nam do odjazdu na lotnisko.

Niebo też uważa, ze jest za gorąco i zsyła na nas burzę. Na lotnisko jedziemy w strugach deszczu.W końcu mozna normalnie oddychać. Zieleń za oknem wydaje się jeszcze bardziej zielona.
Lotnisko  otoczone wysokimi drzewami wygląda bardziej na siedzibę zarządu parku narodowego niż port lotniczy. Ale turystów tu całkiem sporo. Czemu ten pan tak wolno nas odprawia - pyta Staś. Bo ten pan ma czas, synku. To tylko ludzie z Europy wiecznie się spieszą.
O zachodzie słońca lądujemy w Buenos Aires. Wiatr od oceanu przyjemnie chłodzi, kiedy wsiadamy do taksówki. Tym razem nocujemy w dzielnicy Palermo. Dużo tu wieżowców, konferencyjnych hoteli. Ale znalazł się też sklepik z winem. Trzeba godnie  pożegnać Argentynę.

wtorek, 28 stycznia 2014

Wodospady Iguazu

28.01.2014
Zwlec się z wygodnego łóżka w klimatyzowanym domku po to by w piekielnym upale i równie piekielnej wilgotności wystawiać się na żer komarom i oglądać spadającą wodę, to zadanie bardziej niż ekstremalne. Ale udało nam się dobudzić siebie, dzieci, zapakować wodę i przejechać kawał dogi świetną asfaltówką przez dzunglę aby kupić biletu do Parku Narodowego Iguazu.Mimo wczesnej pory przy wejściu kłębił się tłum międzynarodowych turystów obwieszonych aparatami oraz termosami z wodą. Te ostatnie należą do Argentyńczyków, którzy zabierają yerba matę wszędzie, tak jak my chusteczki do nosa. Żeby dźwigać cieżki termos przez 7 km (tyle wynosi długość tras spacerowych w parku) trzeba się tu urodzić.

Upał opisywany w przewodniku jest tylko kolejnym słowem,kiedy jednak doświadcza  się go na sobie, staje się torturą. Ponad 40 stopni Celcjusza przy skrajnej wilgotności powoduje, ze człowiek ma się ochotę położyć i poczekać aż rozpuści. A jak to znoszą dzieci? Dużo lepiej niż my. Fina szybko idzie spać w swoim zadaszonym wózku a Stasio jest przejęty chowaniem się przed ostronosami..
 Władze parku wywiesiły sporo tablic ostrzegających przed tymi miłymi zwierzątkami. Podobno gryzą i kradną jedzenie. Spotkaliśmy kilka band tych rozbójników. Jeden banita grasował w knajpie. Siedział bezczelnie na stolie i zwalał z niego puste butelki.
Zanim doszliśmy do wodospadów spotkaliśmy też inne stadka.

I jeszcze takie
Trzeba było uważnie stąpać, by nie rozdeptać mrówek gigantek, jaszczurek, żuków i innych okazów. W gęstwinie zieleni wciąż coś  kwiliło, szeleściło, dokazywało. Czasami udało się dojrzeć kapibarę lub wielką jaszczurę. Njcześciej jednak spotykaliśmy ludzi. Było prawie jak na deptaku w Sopocie:-) Nawet rodacy byli, co niechybnie świadczy o popularności miejsca.


Emocje dawkowaliśmy sobie. Najpierw obejrzeliśmy mniejsze kaskady. Rzeka płynie sobie spokojnie do czasu aż spotyka gwałtowne obniżenie terenu i to nie w jednym miejscu, ale w wielu. A ponieważ rzeka jest szeroka, to i nachodzić się trzeba metalowymi kładkami aby pogapić się na pryskającą wodę.

Przy niektórych kaskadach można było się nieżle zmoczyć. Woda spad z takim humiem i siłą, że cieżko rozmawiać taki jest hałas. Pełno kropelek wody wszędzie. Przynajmniej przez chwilę jest chłodno.

Aby dostać się do największej atrakcji argentyńskiej części wodospadów, czyli La Garganta del Diablo, trzeba spory kawał przejechać kolejką.

A potem jeszcze wększy kawał przejść pomostami. Zaczyna padać i słychać grzmoty, ale burza trwa zaledwie kilka minut. Po chwili znów jest bardzo gorąco. Gardziel Diabła to gigantyczna przepaść w którą wpada chyba cała rzeka. Właściwie trudno oceniś wysokość, bo w dole kłębi się para i właściwie niewiele widać poza wielką chmurą w dole.


Ponad 5 godzin mija, kiedy wychodzimy z parku i wracamy do naszego wynajmowanego domku.
Stasio daje się namówić na lody i wyrusza ze mną do miasteczka po zaopatrzenie lodówki. Mieszkamy na uboczu, zanim więc dotrzemy do "centrum" porządnie się zmęczymy.
A oto jedna z głównych ulic Iquazu
Supermarket jest podobny. W dziale mięsnym siedzą dwa koty, kilka łazi między półkami z mydłem, powidłem i ziemniakami. Woda leje się środkiem, bo właśnie rozmroziła się lodówka.  Obsługa ziewa z nudów.
Odwiedzamy lodziarnię, której właścicielka opowiada nam o życiu w tym miejscu. Podobno Iguazu bardzo się ostatnio rozwinęło a to za sprawą pierwszej kadencji prezydent Kristiny. Druga kadencja to już nic dobrego i Argentyna podupada ostatnio.
Wracamy taksówką (to chyba była taksówka). Zamachaliśmy ręką, zatrzymał się starszy pan i zawiózł tam, dokąd chcieliśmy, choć naszukał się na mapie miejsca. Zamieniliśmy parę słów na temat tego,że tu gorąco a u nas zimno i że daleko mieszkamy.
A po chwili bylismy już tu:

A kiedy dzieci wymęczone basenem szybko zasnęły (plan się udał, hehe), było tak:



poniedziałek, 27 stycznia 2014

Lody, gołębie i zmiana klimatu

 27.01
Moglibyśmy pojechać do Purmamarki oglądać niesamowite skały albo do Cafayete zwiedzać winnice, albo chociaż do San Lorenzo, zeby przejść się po górach. To wszystko moglibyśmy, gdyby nam się chciało wstać wcześnie. Po tylu dniach podróży niekoniecznie ma się jednak ochotę na kolejne wyzwania. Postawiliśmy na znane rozrywki, które dzieci lubią najbardziej, czyli lody, gołębie  (biedne ptaki, chyba umrą z przeżarcia) i plac zabaw.
Nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, dzieje się całkiem sporo. Można na swej drodze spotkać wiele ciekawych miejsc i kolorowych miejsc. Jak na przykłąd stragan z owocami. W innych miastach ich nie widzieliśmy a tu pełno słodkich bananów i arbuzów.
Można też odwiedzić spotkać seniora empanades, który wprost z kartonu serwuje "pierogi". Niestety tylko z mięsem. W tym kraju je się mięso, mięso, mięso a na deser jeszcze mięso.
Oprócz słodkości:-)

Argentyńczycy uwielbiają różne kanapki, zapiekanki i słodkości. Panaderie, czyli tutejsze piekarnie nie tylko sprzedają chleb na wagę. Można tu praktycznie o każdej porze wpaść na zapiekaną kanapkę, słodkie ciastko lub napić się sprita. Nie wiem, czemu akurat ten napój jest taki popularny, ale serwują go w autobusach i samolotach.
My też lubimy posiedzieć w piekarnio-kawiarni. 

Fina postanowiła nie korzystać dzisiaj z wózka. Na rękach jest najlepiej.

Z rąk schodzi tylko wtedy kiedy widzi gołębie. Niestety dzisiaj ptaszyska były przeżarte. Stasio stosował różne sztuczki, żeby je przywabić, ale większość z nich miała sjestę od żarcia.

Nie pozostawało nic innego, jak pójść na lody w ramach obiadu. Odkryliśmy dzisiaj niesamowitą lodziarnię. Nie dość że sprzedają tu wielkie lody z różnymi sosami, to w dodatku jest tu sprzedawca, który maksymalnie skupia się na swojej pracy (jak większość Argentyńczyków, ale mimo to bardziej niż reszta). Przygotowanie jednej porcji zajmuje mu mnóstwo czasu. Najpierw precyzyjnie robi kulki, potem je układa w wafelku, dodaje drugi wafelek, sos, różową łyżeczkę. A człowiek czeka i się ślini.

Potem trzeba było dokupić kilka pamiątek. Stasio jest w tym mistrzem. 

Pooglądać, co bardziej przyciągające wzrok ściany.
Aż wreszcie jechać na lotnisko. Kiedy kierowca jedzie prawie pustą drogą a z głośników sączy się rzewna, argentyńska muzyka, trudno się nie wzruszyć. Szkoda, że to wszystko trwa tylko chwilę.

Lotnisko w Salcie jest bardzo kameralne. Oddajemy bagaże i wygłupiamy się na trawniku przed terminalem.
By po chwili zajadać się słodkimi ciastkami w chmurach.
Do Puerto Iguazu, przy granicy z Brazylią docieramy już po ciemku.  Z lotniska wiezie nas Ezequiel, który nieźle nawija po angielsku. Droga wiedzie przez park narodowy. W światłach samochodu widzimy żółte tablice ostrzegawcze z podobiznami zwierząt, które mogą wtargnąć na jezdnię. Podobno są tu pumy i tygrysy, z czego bardzo cieszy się Stasio.
Wilgotność  i temperatura powietrza pomimo póżnej pory są tak wysokie, że z trudem oddychamy. Cale szczęście, ze w naszym cabanos jest klimatyzacja, bo byłoby ciężko. Zresztą mamy tu wszystko, co trzeba. Nawet mały sklepik dwa kawadraty dalej. Kwadraty to w tym przypadku piaszczyste ścieżki a sklep to pokój w letniej chałupce, w której pani sprzedaje stare ziemniaki, proszek do prania i spinacze do bielizny. No i chłodne piwo.
Pomimo późnej pory chłodzimy się w basenie, co skutkuje tym, ze trzeba z niego dzieciaki wyciągać z wrzaskiem.

A nad nami niebo pełne gwiazd. Świerszcze grają koncert. Koty miauczą.
Ezequiel w taksówce powiedział, że najlepsze zostawiliśmy sobie na koniec. Ciekawe. Jutro jedziemy z nim oglądać wodospady.


niedziela, 26 stycznia 2014

Salta z wyżyn San Bernardo

26.01
Jak dobrze wstać późno i nie mieć planów:-) A może do parku? A może na wzgórze San Bernardo wjechac kolejką? Czemu nie, to tylko kilka kwadratów od nas. Pakujemy banany i wodę do placaka i w drogę. Najpierw przez park San Martin.


 Są tu szerokie trawniki, staw z fontanna, po którym można pływać rowerami wodnymi i oczywiście pełno przyjacielskich psów.

Stacja kolejki linowej jest stylowa i pełna zieleni. tak jak całe miasto.

Widok z góry jest przyjemny dla oka - białe chmurki nad zielonymi wzgórzami i czerwonymi dachami.
Czuć niedzielną atmosferę. Wielu mieszkańców miasta przyjechało tu na piknik.

Jest tu plac zabaw dla dzieci, ścieżka zdrowia, kawiarnia i wodospady, na kóre narzeka Stasio. Według niego za głosno szumią.
Wodospady okazują się w porządku po porcji lodów.

I innych rozrywkach z nowopoznanymi osobnikami.


Kawiarnia na górze okazuje się przykrywką dla wymiany pieniędzy. Kelner proponuje nam wymianę pieniedzy, bo babcia chce wyruszyć w podróż. czemu nie? I tak mieliśmy iść do banku.
Na dole przy Plaza de 9 Julio siedzi dwóch panów na stołeczkach naprzeciwko banku. Wymienią każdy pieniądz. Targujemy się z nimi chwile o kurs chilijskiego peso. Wszystko się da!



Po południu buszujemy w sklepikach z pamiątkami i snujemy się od placu do placu.
Karmimy gołębie, jemy popcorn, jemy lody, czyli wszystko pod dyktando nieletnich.

Uliczki Salty są bardzo kolorowe. Liczne schodki, parapety i balustrady fascynują Józefinę. Przejście jednego kwadratu zajmuje nam bardzo dużo czasu.
 Ale nigdzie się nie spieszymy. Mijamy kolejne kawiarnie, kamieniczki z balkonami, siedzimy fundacji kościelnych i jesteśmy na rogu uliczki z antykwariatem. Za nim jest nasze mieszkanie. A naprzeciwko mieszkają siostry zakonne.